pod Pietrosem - Wierch Koretwina - Popadia - Mała Popadia - Parenkie - Płyśce - dolina Kotelca >>ciężarówka>> Osmołoda | 31 GOT |
W nocy znowu zaczęło padać (może powinniśmy się już do tego przyzwyczaić? Choć tym razem nie próbowaliśmy spać na dworze...), przestało dopiero rano, po raz kolejny opóźniając pobudkę. Szybko zjedliśmy śniadanie i zwinęliśmy się, po czym wyruszyliśmy ostro pod górę w stronę szczytu Pietrosa. Na Wierchu Koretwina "trafił nas szlak" (czerwony, niedawno odmalowany). Nim to, nadal wzdłuż dawnej granicy polsko-czechosłowackiej, powędrowaliśmy na Popadię. Stromo podchodząc przez gorgany i kosówkę w końcu zdobyliśmy szczyt. Dużym ułatwieniem było to, że kilka lat temu ścieżka w kosodrzewinie została wyrżnięta piłą spalinową.
Po dłuższym popasie na szczycie Popadii połączonym z robieniem zdjęć i zjadaniem rozmaitych smakołyków ruszyliśmy w dalszą drogę. Przez Małą Popadię i Parenkie przeszliśmy już szybciej, z motywacją w postaci goniącej nas burzy. Z przełęczy Płyśce (między Parenkie a Grofą) zaczęliśmy schodzić do doliny Kotelca. Na polanie poniżej przełęczy widzieliśmy chatę, gdzie można się schronić pod dachem. Początkowo wąską ścieżką wzdłuż strumienia zaczęliśmy schodzić doliną i wkrótce złapał nas deszcz. Po kilku kilometrach schowaliśmy się pod drzewami, aby przekąsić conieco (tzn. chleb z rybkami i marmoladą) i napić się ciepłej herbaty - a przy okazji akurat się zdążyło wypadać. Posileni ruszyliśmy szybkim krokiem w stronę Osmołody. Po paru kolejnych kilometrach dogoniła nas ciężarówka, na którą udało nam się zabrać. Znowu trochę nas wytrzęsło, ale że mieliśmy dobre humory, to do Osmołody wjechaliśmy stojąc na skrzyni, trzymając się burt i podśpiewując "Przechyły, przechyły...".
We wsi okazało się, że druga grupa jeszcze nie dotarła. My odwiedziliśmy sklep i rozbiliśmy się na polu namiotowym koło wsi, po czym zabraliśmy się za rozpalanie ogniska - co okazało się niełatwym zadaniem, bo jedyne dostępne drewno było kiepskie i zupełnie mokre. Już po ciemku dotarła druga grupa - okazało się, że w górnej części doliny nie było drogi, a podwózkę złapali dopiero pod koniec. Już znowu razem zjedliśmy kolację i posiedzieliśmy chwilę przy ognisku.